piątek, 12 października 2012

Pokojem moim Bóg

Gdzieś do mnie dziś dotarła wiadomość, że chodzą słuchy, że Nobla z Oslo dostała Unia Europejska. Jeśli to prawda, to chciałem wszystkim Wam pogratulować Nagrody Nobla. Żonie też gratulowałem przed chwilą. Michałku malutki, Krysiu moja kochana, gdzie biegniecie? Chodźcie, tatuś musi Wam pogratulować Nagrody Nobla. Kochani, to naprawdę wielka chwila...

Uff, a pomyśleć, że są ludzie, i nie jest ich żadna garstka, którzy to dziś robią na poważnie - beneficjenci bezpośredni całego tego systemu o nazwie UE, czyli wszelkiej maści urzędnicy, od Barroso, przez wiceszefa PO Syryjusza Wolskiego, po asystentów całej niepoliczonej masy eurokomisarzy i wszystkich euronajpotrzebniejszychpracowników dzisiaj świętują.

Ale to wszystko jest bez znaczenia. Ot taka obserwacja do jakiej deprawacji można doprowadzić umysł. Przecież każdy z tych ludzi, którzy na poważnie dziś rozprawiają o tym werdykcie kapituły z Królestwa Norwegii, kiedyś miał umysł taki, jak kazdy z nas. Jednak z kazdym tak cynicznym odgrywaniem roli napisanej przez machinę bezdusznego systemu, dobrowolnie oddaje konkretną część swojej inteligencji, możliwości poznawczych i woli. Też źle powiedziałem, że oddaje. Każdy, kto to robi, po prostu wrzuca część swojego mózgu (serca, nerek - kto z jakiej kultury, to wrzuca różnie) do pieca. Co do pieca wchodzi... wiadomo, proces spalania jest efektowny i musi mieć swoją cenę.

Mam wrażenie, że ten wybór z Oslo jest trochę, jak ten puchar Ochuckiego z tarasu Pekinu - na zachętę. Albo może wręcz w drugą stronę - widzą wszystko co się dzieje, i są w niemałym szoku, że wciąż od lat czterdziestych nie było konwencjonalnej wojny na naszym kontynencie. No, nie licząc Jugolstwa. Ale wiadomo, wszystko jest cacy, bo przecież "winnych", w jądrze imperium, sądzono na oczach tłumów, więc się nie liczy. Jeszcze kilka lat temu daliby tę Nagrodę po prostu "Europie" i tyle. I to oczywiście tych kilka lat temu też byłoby dla nas powodem do kpin, a później do smutnego zadumania, dokładnie tak jak dzisiaj, nad losem naszych ziem.

Wojna jest straszna. Wojna to zniszczenie. W przypadku naszych ziem: wszystkiego. Jeśli ktoś jednak chce się dziś na poważnie nad czymś na chwilę zadumać, to polecam słynne moje okazjonalne ćwiczenia z wdzięczności: dziś każdy niech we własnym serduszku (mózgu, nerkach... wiadomo) sobie głęboko odetchnie nad życiem swoim, bądź jak jest mi bliski wiekiem, to i życiem swoich rodziców. Bo mieliśmy to niesamowite szczęście nie doświadczyć wojny.

A co dalej...?

A dalej to M a r a n a T h a!

poniedziałek, 28 marca 2011

Mój 10. kwietnia

Na prośbę Marcina i potrzeby tego pomysłu napisałem swoje wspomnienie z tamtego dnia.

Daję je i tutaj.


Ten poranek zaczął się dla mnie ospałą szarością godziny ósmej. Mój trzymiesięczny Michałek nie dość, że przesypiał całe noce, to jeszcze nie przebudzał się skoro świt, ale pozwalał nam trochę pospać rano. Choć ósma to było i tak więcej niż potrzebowałem.

Ula go przewinęła po nocy i ubrała ciepło. Był już kwiecień, zima teoretycznie poszła sobie gdzie indziej, ale chłód ciągnął się wyjątkowo długo. Wziąłem pierworodnego do salonu, a Ula poszła się porankować w łazience. Włączyłem telewizor, wsadziłem Młodego do bujaczka, zrobiłem dzbanek czarnej junanki i siadłem w fotelu. Uruchomiłem komputer.

Mieliśmy w telewizji dwa i pół kanału. Jedynka, TVP Info i śnieżącą Dwójkę. Dwa lata wcześniej świadomie zrezygnowaliśmy z kablówki, a te kanały odbierały "z kaloryfera". Cieszyliśmy się z tego, że udało nam się uwolnić od tego marnowania czasu przed plastikowym pudłem. Tego jednak poranka tzw. telewizja informacyjna spełniała swoją rolę, gdyż transmitowali oni uroczystości upamiętnienia katyńskiego mordu sowieckiego na Polakach.

Jakoś mnie tak wychował mój tato, że zawsze oficjalne uroczystości Wolnej Polski się w domu oglądało. Zerkając na oczekujących na delegację władz państwowych przybyłych wcześniej do Katynia gości, sprawdzałem nocne wyniki w NBA - oglądałem skróty jakichś meczów, sprawdzałem co nas czeka piłkarsko w ten weekend.

Na Twitterze, jak to zwykle w sobotni poranek nie było jakiegoś tłoku. Echofon co parę minut pokazywał w małym okienku co tam piszą obserwowani przeze mnie ludzie.

Nagle pojawił się dymek z wpisem, który wart był mojej uwagi. Ba! Nawet zdecydowanej reakcji. Oto niejaki @AubreyDeLosDestinos, straszny prześmiewca, agnsotyk, okrutny antykaczysta, ale inteligentny i bardzo często niezwykle zabawny człowiek napisał tekst, w moim odczuciu oczywiście mający na celu sianie kontrowersji pośród bogobojnych, patriotycznie zorientowanych ludzi robiących w tamtej chwili to, co ja, czyli oglądających obchody katyńskie. Napisał tekst, który jednak przekraczał granice dobrego smaku. Nawet, jeśli dla niego te granice były na bardzo dalekich, niemal niedostrzegalnych, rubieżach:

"Samolot z prezydentem na pokładzie rozbił się pod Smoleńskiem"

Zakląłem delikatnie pod nosem i odpisałem mu szybko:

"Długo było zabawnie, jednak nagle zrobiło się żenująco. Żegnam. Unfollow"

Gdy przystępowałem, jeszcze wciąż lekko wzburzony, do procedury usunięcia jego profilu z obserwowanych przeze mnie twitterowych postaci, do pokoju weszła Ula, usiadła na kanapie, a w telewizji zamiast obrazków z Katyńskiego lasu pojawiła się twarz Sławomira Siezieniewskiego i tło studia.

"Dostaliśmy informację, że pod Smoleńskiem rozbił się samolot z polską delegacją... udało nam się połączyć z rzecznikiem MSZ, panem Paszkowskim..."

Zamarliśmy.

Zamarły nawet naturalnie pojawiające się umyśle pytania, bo po chwili w słowach pana Paszkowskiego dało się usłyszeć "najprawdopodobniej nikt nie przeżył..."

Szybko przeprosiłem Aubreya, a na plecach zrobiło mi się strasznie zimno. Zimno gorsze niż podczas największych chłodów tej długiej i ciężkiej zimy. Trzydziestostopniowy mróz powędrował od karku w dół po kręgosłupie.

Zaczęły pojawiać się obrazki z zachodnich agencji. Pojawiła się pierwsza lista ofiar. Pojawiły się pierwsze "relacje świadków". Oczywiście rozdzwonił się telefon, a i ja musiałem zadzwonić do paru przyjaciół, o których wiedziałem, że nie oglądają telewizji - z tym jednym prostym zdaniem - "Włącz telewizor".

W głowie zaczęło szumieć. Spustoszenie w myślach.

Malutki zaczął kwilić chłonąc empatycznie nasze emocje. Ula wzięła go na ręce i mocno utuliła. Nie wypuszczała go długo.

Pamiętam też złość, ale nie chcę jej pamiętać. Bo ta złość rosła we mnie potem długo. Bo jej powody z biegiem dni, tygodni, miesięcy tylko się rozwijały, fragmentowały, pączkowały zmuszając nas niejednokrotnie do publicznego używania wulgaryzmów, co nigdy nie jest rzeczą dobrą.

Przybrałem wiszącą z balkonu flagę czarną wstążką, ubrałem się na czarno, w klapę dyplomatki wpiąłem smutnego katyńskiego orzełka, wziąłem psa na spacer. Wszedłem do pobliskiego spożywczaka po bułki - pamiętam, że usłyszałem w grającym tam radiu łkająca Monikę Olejnik. Miałem w ustach taki smak, że mimo poranka kupiłem jakąś małpkę wódki żołądkowej. Poszedłem pod pobliski las. Pies biegał, ja paliłem papierosa do wypitej dwusetki i powoli zaczynałem zbierać myśli.

Wróciłem. Zjedliśmy śniadanie cały czas oglądając przekazy telewizyjne i kilkukrotnie łącząc się z moimi przyjaciółmi. Wymienialiśmy gorzkie strzępy myśli.

Około piętnastej zebraliśmy się i pojechaliśmy do Sopotu. Pod dom Prezydenta Kaczyńskiego. W powietrzu było strasznie wilgotno i zimno. Spotkaliśmy w Sopocie kilkoro przyjaciół - albo szli tam, albo wracali. Zapaliliśmy znicze. Z każdym z moich przyjaciół przeżyliśmy jakieś żałoby - oni byli ze mną jak żegnałem rodziców, ja byłem z nimi, kiedy kogoś z ich najbliższych dotykała śmierć. Ale tym razem było inaczej. Bo pierwszy raz tak naprawdę byliśmy wszyscy na tym samym poziomie smutku. Smutku takiego, który powoduje płacz. Nie roniliśmy łez. Twarz, głos każdego z nas inaczej reagował na to, co się stało. Ale każdy łkał. Każdy w środku wył i zawodził.

Każdy czuł, że ta tragedia zostawia po sobie wyrwę potężną. Że to, co się wydarzyło daje wszelkie powody by rozpaczać.

Następnego dnia nasz proboszcz, wielebny Wojciech Adalbert Gajewski powiedział, że jako chrześcijanie mamy to do siebie, że nie wierzymy w przypadki. Że nie wierzymy, że to zbieg okoliczności zadecydował, że wielka część elity, że patriotyczni dowódcy Wojska Polskiego, że Prezydent, giną w Katyniu, w siedemdziesiątą rocznicę mordu. Powiedział, że nie rozumiemy dlaczego do tego doszło. Ale że jedyne co możemy zrobić, to modlić się, prosić Boga, aby pokazał nam co teraz - aby pokazał nam, dlaczego ponownie potrząsnął naszym narodem.

Mija rok, i za mało się o to modlę. Bo wciąż nie wiem, dlaczego Bóg tak potężnie po siedemdziesięciu latach od bolszewickiego mordu na polskiej elicie, ponownie potrząsnął naszym biednym narodem.

środa, 22 grudnia 2010

Dajmy szansę tym Świętom

Bóg Przedwieczny - boski Logos - Ten, którego w Niebiosach czczą aniołowie, Ten, przed którym klęka dwudziestu czterech starców - nie przyszedł na Ziemię - nie zstąpił na nią, ale się na niej urodził.

Różnych bogów widziała ziemia. Silnych, odważnych bogów wojny, sprytnych i bardzo mądrych, przyjmujących niesamowite awatary, a nawet takich trzaskających gromami.

Jednak Nasz Bóg jest najodważniejszy z nich wszystkich. Nasz Bóg nie bał się urodzić na Ziemi jako ludzkie Dziecię. Nasz Bóg nie bał się zostać człowiekiem. Nie przyjął ludzkiej postaci. Nie miał ciała pozornego. Nie. On stał się człowiekiem.

Najpiękniejsze moje doświadczenie ze studiowania teologii wiąże się z pewnym pytaniem, które sobie stawiały pokolenia mędrców i scholastyków: Cur Deus Homo? Dlaczego Bóg stał się człowiekiem? A owo piękno, które mnie tak ujęło, zawiera się w odpowiedzi udzielonej przez Abelarda: z Miłości.

To Miłość jest osią wypełnienia Prawa. Wokół Miłości toczy się wszystko co glosił Nasz Pan. Miłośc jest powodem wszystkiego, co robił. To Miłość sprawiała, ze lgnął do Niego tłum i Miłość sprawiła, ze ten sam tłum się od Niego odwrócił. Kiedy ukazało się, najpierw Apostołom, a potem i Nam, Jego zbawcze dzieło, zrozumieliśmy, że On jest Miłością.

Fakt narodzin zawsze pobudza do życia Miłosc. Niezależnie od wszystkiego. Jest to siła, która nie baczy na wszelkie zło, groźby, okoliczności - nie baczy na wojny, choroby, czy kataklizmy.

Matka wpatrzona w nowonarodzone niemowlę, to obraz, który nie pozostawia żadnego miejsca na spekulacje. Jest jednoznaczny.

To jest jeden z najważniejszych przykładów, gdzie widać siłę owej, często odrealnionej, "Tradycji" - żywą siłę, która jasno pokazuje Powód, Treść i Cel Ewangelii.

Narodzenie Naszego Pana, czyli Wcielenie Boga, tak jak je widzimy w Ewangelii, i tak jak o nim nauczali Apostołowie, Ojcowie Kościoła i całe rzesze uczonych mężów Bożych - to rzecz niepojęta, pokazująca, że jeśli Słowo stało się Ciałem, to i "ogień może krzepnąć, a blask ciemnieć".

Kochani, Miłość sprawia, ze to, co zupełnie niepojęte i niewyobrażalne - Jezus: Bóg i Człowiek - staje się Prawdziwe i realne. To, co niemożliwe - możliwe.

Świętując Boże Narodzenie pamiętajmy o tym. Niemożliwe siedzi w nas często bardzo głęboko. Jest skrywane, albo niejednokrotnie bywa obchodzone na około od bardzo dawna. Niemożliwe lubi tez chwytać się tego, co nam najbliższe - czasem np. relacji z tymi, którzy są nam najbliżsi. Pamiętajmy, ze mamy w obecnym czasie do czynienia z Siłą, która niemożliwemu bardzo lubi śmiać się w twarz, a przez większość czasu po prostu zupełnie ignorować.

Bądzmy zdrowi, uważajmy na siebie, troszczmy się o tych wokół nas, i dajmy szanse tym Świętom. W Święta wszystko jest możliwe.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Grudniowa odwilż

Zmroziło nagle. Nie powinno nas to w zasadzie dziwić. Na naszych ziemiach mrozy nie powinny nikogo zaskakiwać. Ale przez kilka ostatnich lat przyzwyczailiśmy się, że w grudniu a i owszem, lekki śnieg może się pojawić, ale wywołuje jedynie błotko, a mrozy i takie chłody, jak w ostatnim tygodniu, to rzecz od bardzo dawna niespotykana.

Nie dość, że nominalna temperatura spadała dość mocno poniżej zera, to jeszcze do tego doszedł baaardzo zimny wiatr, który sprawiał, że każdy z nas mógł się poczuć prawdziwym obywatelem Europy Wschodniej, a nasze wczesnośredniowieczne związki z Północą wydały się nagle bardziej uzasadnione.

I kiedy już człowiek nastawił się na kalesony, grube skarpety, mocne sznurowanie zimowych butów i opatulanie się ciepłymi kurtkami, szalikami, czapkami i kapturami, a chroniące przed zimnem i wilgocią rękawice weszły na stałe do codziennych zestawów - masz Ci los - odwilż.

Dziś od rana śnieg zmienia się w kałuże, drogi są prawie w całości czarne, temperatura nie doskwiera w ogóle, a z nieba intensywnie świeci na nas piękne słońce.

Ale Pan Bóg, lub jak chcą inni - natura, wyposażył nas w rozum, który nie milczy w takich sytuacjach i podpowiada nam, że to nie jest jeszcze początek wiosny. Kto chce, komu to nie sprawia problemów, może się znowu przestawiać, i wrócić do jesiennych zestawów ubraniowych, ale większość doświadczonych piechurów miejskich po prostu z lekka poluzuje opatulenie, ale buty zachowają zimowe, kalesony też raczej im nie będą przeszkadzać, rękawice schowają do kieszeni kurtki, którą przecież zawsze można nosić rozpiętą. Bo to, że dziś w ciągu dnia jest odwilż, nie oznacza, że nagle, tak naprawdę w każdej chwili, nie wróci przeszywający chłód, a pod wieczór minusowe temperatury.

Piszę ten tekst w pewnym określonym kontekście dnia dzisiejszego. Piszę go, gdyż jedno pojęcie z tytułu nagminnie pojawia się w mediach na określenie naszych stosunków z pewnym krajem, którego formalna głowa dziś nas odwiedziła.

"Dlaczego uparcie negujecie odwilż w naszych stosunkach?" - ano być może i mamy odwilż, ale grudniowe odwilże mają to do siebie, że po nich wciąż nie ma wiosny na horyzoncie.

środa, 1 grudnia 2010

Pył Diamentowy

Trudny czas przed nami. Niewygodny. Nie tylko dlatego, że jest zimno, spadł śnieg i będzie jeszcze zimniej, i jeszcze ciemniej - choć te elementy na pewno mają duży wpływ na nasze odczuwanie. Trudny czas przed nami głównie dlatego, że wchodzimy w najpiękniejszy i najbardziej magiczny czas w roku, a wszystko wkoło próbuje odciągnąć naszą uwagę od tej magii, a piękno tego czasu - zohydzić.

Z czym się kojarzy grudzień? Ano głównie z tym, że jest coraz ciemniej i coraz zimniej. Jak zamykam oczy i myślę o tym miesiącu, to widzę błoto pośniegowe, nieprzyjemną pogodę, mrok i ...popołudniowe zakupy, bieganiny, tłumy ludzi, kiedyś na chodnikach ulic, teraz na parkingach przed centrami handlowymi.

W tym roku mamy rzecz niespotykaną od lat - atak konkretnej zimy ze śniegiem i mrozami już u progu tego miesiąca - a więc dochodzą nieprzejezdne ulice, korki, tłok w stojącej w nich nieprzyjemnej komunikacji miejskiej.

Im dni będą mijać szybciej, tym nasze złe odczuwanie tego czasu będzie się potęgować. Coraz mniej czasu na wszelkie przygotowania, coraz mniej czasu na kupowanie prezentów, ruchy coraz bardziej nerwowe.

Na czym polega magia Świąt wiemy doskonale. Wiedzą to w głębiach swoich sumień nawet ludzie, którzy jak ognia unikają jakichkolwiek związków z Powodem tej magii. Ale często umyka nam magia i piękno Adwentu. (Umyka - takie ładne, delikatne słowo) Tracimy tę magię, bo, raz, że ma miejsce ta cała kołomyja cywilizacyjna, o której powyżej, a dwa, że i sama magia jest dość ulotna.

Dziś radio doniosło, że gdzieś w okolicach Kętrzyna dało się zaobserwować niezwykle rzadkie zjawisko atmosferyczne - pył diamentowy. Mam wrażenie, że właściwe uchwycenie magii Adwentu bywa ostatnimi czasy równie rzadkie, i równie eteryczne.

Oczekiwanie.

O c z e k i w a n i e.

Jak złapać magię oczekiwania w czasach, kiedy czas goni jak poparzony, a my każdy dzień mamy wyliczony i rozplanowany - zaplanowaną niemal każdą godzinę...

Jak wychwycić ulotne pragnienie spełnienia się czegoś, co: 1. Wiemy o której godzinie i którego dnia nastąpi 2. Wiemy, że ani się obejrzymy, a będziemy się obżerać z rodziną 3. Będziemy zmęczeni po przygotowaniach, albo jeszcze wciąż bez tchu po "wszystkich pilnych sprawach do załatwienia akurat w wigilię", albo, co gorsza, 4. Wmawiamy sobie od lat, że wcale nie lubimy tego czasu, i wcale nam się dobrze nie kojarzy.

No właśnie- czy wiemy na pewno kiedy jest to JUŻ i "są święta"? Czy to jest owa "pierwsza gwiazdka" i początek kolacji? Czy może dopiero po kolacji, jak już wszystko ucichnie...? Jak jest taki chłodny, w tym roku zapewne mroźny, bardzo późny wieczór (i przychodzi do nas nasz pies i mówi "Wesołych Świąt":)? Nie sposób określić kiedy następuje uwolnienie magii, dla której trwa wszędzie na świecie cały ten grudniowy rozpiździel. U mnie, ten moment ma miejsce co roku w innym momencie. Za każdym razem mnie całkowicie zaskakuje, ale za każdym razem przychodzi, choćby nie wiem co się działo.

Obżarstwo. Obżarstwa nie sposób umagicznić. Niestety. Jako wielki łasuch od lat próbuję, ale z przykrością muszę systematycznie wywieszać białą flagę. Ale można umagicznić pichcenie. A pichcenie świąteczne umagicznić jest niezwykle łatwo. Ale o tym to wpis powstanie pewnie wkrótce na blogu Rzecz o pilnowaniu ogniska ... domowego

Zmęczenie i "pilne sprawy do załatwienia akurat w wigilię" mają prostą receptę - ale wymagają silnej woli. Zrób wszystko co możesz wcześniej. I nie mów: Łatwo powiedzieć. Nie. Kup prezenty w tym tygodniu. Dasz radę. Będziesz miał "bardzo dużo z głowy". Zaufaj mi. Byłem przez lata oporny przed taką postawą, ale ona naprawdę działa. A "przygotowania"? NA SPOKOJNIE - jak czegoś zabraknie, to świat się nie zawali, a Ty będziesz zdrowszy.

Ostatnia przeszkoda jest najtrudniejsza, ale i zmusza nas do zadania sobie najważniejszego pytania. Co świętujemy? Na co czekamy? Czego spełnienia pragniemy?

I absolutnie nie mam zamiaru Wam o tym pisać. Aż taki głupi nie jestem. Ja Was tylko proszę: zadajcie sobie te pytania. Uczciwie. W cokolwiek wierzycie, albo nie wierzycie.

Bo choć dla wszystkich na około możemy dalej udawać i się nigdy-przenigdy przed nikim nie przyznawać, to jednak doskonale wiemy, że wszyscy kochamy czas Świąt.

A oczekiwanie na obiekt miłości to już zna każdy z nas.

sobota, 19 czerwca 2010

Christus Vincit

Chciałbym Wam dziś, w nasze święto, w ten Dzień Pański opowiedzieć o trzech rzeczach oczywistych, ale głęboko wierzę, że komuś na pewno potrzebnych. I bardzo proszę, jeśli już tu się znalazłeś, to zostań do końca.

Po pierwsze, jest Nasz Pan - Jezus Chrystus ŻYJE. Nasz Pan JEST. "Jam jest Pierwszy i Ostatni, i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków"

Po drugie, bardzo ważne jest, jaki jest ten Nasz Pan - on jest dziś Christus Vincit - potężny i tryumfujący!

Po trzecie wreszcie, co robi - ano niby niewiele, ale jednak wszystko, co nam tak naprawdę potrzebne - Objawia się nam, pochyla się nad nami, i mówi do nas.


(9) Ja, Jan, wasz brat i współuczestnik w ucisku i królestwie, i wytrwałości w Jezusie, byłem na wyspie, zwanej Patmos, z powodu słowa Bożego i świadectwa Jezusa. (10) Doznałem zachwycenia w dzień Pański i posłyszałem za sobą potężny głos jak gdyby trąby (11) mówiącej: Co widzisz, napisz w księdze i poślij siedmiu Kościołom: do Efezu, Smyrny, Pergamu, Tiatyry, Sardów, Filadelfii i Laodycei.

(12) I obróciłem się, aby widzieć, co za głos do mnie mówił; a obróciwszy się ujrzałem siedem złotych świeczników, (13) i pośród świeczników kogoś podobnego do Syna Człowieczego, obleczonego [w szatę] do stóp i przepasanego na piersiach złotym pasem. (14) Głowa Jego i włosy - białe jak biała wełna, jak śnieg, a oczy Jego jak płomień ognia. (15) Stopy Jego podobne do drogocennego metalu, jak gdyby w piecu rozżarzonego, a głos Jego jak głos wielu wód. (16) W prawej swej ręce miał siedem gwiazd i z Jego ust wychodził miecz obosieczny, ostry. A Jego wygląd - jak słońce, kiedy jaśnieje w swej mocy.

(17) Kiedym Go ujrzał, do stóp Jego upadłem jak martwy, a On położył na mnie prawą rękę, mówiąc: Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni (18) i żyjący.Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani.


Jest to opis ostatniej biblijnej chrystofanii - kocham całą Biblię i wiele jest w niej wspaniałych miejsc, ale chyba od dziecka mam tak, że najbardziej lubię te miejsca, a których objawia się Chrystus - już intuicyjnie wyczuwałem, że nawet starotestamentowe teofanie, to w rzeczywistości chrystofanie - opisy Chrystusa, który się objawia dotykały mnie szczególnie - poruszały mnie, przepełniały tym co tak potrzebne - nadzieją, wiarą... miłością.

Święty Jan doświadcza spotkania z Panem. Jest przedostatnia dekada I w. i można powiedzieć, że sytuacja nie rysuje się zbyt kolorowo. Początkowy żar już z lekka dogasa - Jan jest ostatnim żyjącym apostołem, a wokół mamy prześladowania ekipy faceta, który tytułował się skromnie Dominus et Deus - Neron przy Domicjanie to tak jak getta ławkowe przy obozach koncentracyjnych.

Jestem pewien, że nawet w środowisku Jana i jego uczniów nastroje były niewesołe. Pewnie zastanawiali się, czy wobec zaistniałej sytuacji to co robią ma w ogóle jakiś sens - że przecież jest ich garstka, uwięzionych, sterroryzowanych, wszędzie wokół ich wiara wystawiany jest na poważną próbę. I właśnie w takich okolicznościach objawia się Janowi Pan - Chrystus.

Najprostsza i najbardziej zarazem doniosła prawda - do Jana dociera głos Pana, który mówi:

Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków.

Chrystus objawia się przede wszystkim po to, żeby powiedzieć: JESTEM. ŻYJĘ. Jestem, który jestem. - wiemy jaki ciężar ma ten tytuł.

Może czasem popadamy w myślenie, że ten Chrystus, który owszem, przyszedł z miłości na Ziemię, umarł za nas, ale dziś, teraz... jest gdzieś daleko. Kiedy jest wokół ciężko, kiedy przez okoliczności i czasy "ciężko jest wierzyć" - łatwo popaść w myślenie, że "tak naprawdę to nie wiem, czy ten Jezus w ogóle jest... czy żyje...".

Kiedy Izraelici zostali przez Mojżesza wyprowadzeni z Egiptu - pamiętamy te historię - plagi, spektakularne działanie Boga JHWH i charyzmatyczne przywództwo Mojżesza - stanął na górze, wezwał imienia Boga, a morze się rozstąpiło. Kiedy w tej historii docieramy do momentu, jak przebywali już na pustyni (jedzenie im spadało z nieba!), a Mojżesz poszedł na górę Synaj odebrać od Boga Tablice Kamienne, na których miało zostać spisane Przymierze JHWH z Izraelem, to lud z lekka się zaniepokoił przedłużającą się nieobecnością swojego lidera, i w konsekwencji postanowił poprzeć pomysł Aarona, zresztą brata Mojżesza, żeby zamiast niewidzialnego Boga, zrobić sobie jakiegoś widzialnego - i stworzyli sobie złotego cielca. Ale jak ten plan powstawał w ich głowach, i rozpoczęły się szemrania - to mamy tam bardzo symptomatyczny "głos z ludu" - "Nie wiemy bowiem, co stało się z owym Mojżeszem...". Piękne, prawda? To już nie jest TEN Mojżesz - ich niepokonany przywódca, charyzmatyczny łącznik z Bogiem, ale nagle to jest "owy Mojżesz".

Każdy może się zwyczajnie pogubić. Każdy może zwyczajnie zabłądzić w myśleniu - "Owszem, jest. Ale gdzie? W niebie? Co mi po tym. Ja żyję tutaj, a tutaj jest, jak jest... niewesoło..." - Chrystus się nam dzisiaj i tutaj objawia i mówi: Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków.

Druga rzecz, to obraz tego objawiającego się nam Pana...

obróciwszy się ujrzałem siedem złotych świeczników, (13) i pośród świeczników kogoś podobnego do Syna Człowieczego, obleczonego [w szatę] do stóp i przepasanego na piersiach złotym pasem. (14) Głowa Jego i włosy - białe jak biała wełna, jak śnieg, a oczy Jego jak płomień ognia. (15) Stopy Jego podobne do drogocennego metalu, jak gdyby w piecu rozżarzonego, a głos Jego jak głos wielu wód. (16) W prawej swej ręce miał siedem gwiazd i z Jego ust wychodził miecz obosieczny, ostry. A Jego wygląd - jak słońce, kiedy jaśnieje w swej mocy.

To jest moi mili czytelnicy obraz Chrystusa Tryumfującego! To jest Nasz Pan - Potężny, Zwycięski, w Chwale!

Może nam się wydawać, że skoro czasy są takie smutne, skoro wartości, które dla nas cenne, są w odwrocie, to i Chrystus mógłby przyjść zatroskany. Złe dni nastały, trudno w obliczu tego wszystkiego wierzyć w cokolwiek - to co się dzieje, przechodzi wszelkie pojęcie. Czy to są rzeczy, które nie martwią naszego Pana? Mógłby przyjść do Jana zasępiony, pochylony i powiedzieć: "Och... Kochany Janie, powiedz, co to się porobiło...? Źle to wygląda..."

Tymczasem Nasz Pan, Jezus Chrystus objawia się Janowi jako Chrystus Tryumfujący! On nie jest absolutnie przygnieciony "ciężarem złych dni"... On jest ponad. Chociaż z naszej perspektywy świat może gnić i się walić, to nic nie zmieni tego obrazu - Nasz Pan, Nasz Król, Ten, pod którego sztandarem idziemy jest Królem i Panem, Chrystusem Tryumfującym i Jego Tryumfu nic nie jest w stanie podważyć!

Bardzo często możemy mieć wrażenie, że to zło tryumfuje. Codzień nie brak informacji, że zło panoszy się wszędzie wokół... w kraju, w miastach, pośród naszych znajomych, czy nawet rodzin... w Kościele... Ale kiedy zobaczymy - a jeśli będziemy naprawdę chcieli, to się to uda - Naszego Pana, który przychodzi do nas w swojej chwale, to zobaczymy właśnie Jego Tryumf - nad wszelką nieprawością, wszelkim złem, zdradą... Tylko u Niego jest takie zwycięstwo - tylko on je daje, tylko w Nim możemy mieć świadomość, że wszystko co tak nas na codzień męczy, wszelkie wybicia szamba, czy to sławkonowakowe, czy biskupopaetzowe - nie mają żadnego znaczenia, bo On jest ponad wszelkim złem!

Co do Kościoła - Jakikolwiek on nam się wydaje często nieprawy - kapusie, pedofile, jednostki mierne, a czasem wręcz obrzydliwe oblekające się w zaszczytne szaty - jakkolwiek nie rozumiemy wielu rzeczy - i jakkolwiek nie umiemy pogodzić się z wieloma rzeczami, które w nim mają miejsce - to wiedzmy dziś, również z tego obrazu, jedno - jakikolwiek ten Kościół jest, to Chrystus trzyma go swoim ręku. Tego też nic nie zmieni!

Na koniec wreszcie Chrystus, Wielki i Tryumfujący, który się objawia Janowi w Dzień Pański przychodzi... i kładzie swojemu uczniowi rękę na ramieniu. Jan leży - padł przed swoim Panem. Ale nie wiemy czy padł tylko z "pokory i bojaźni" - może padł, bo dotarło do niego, że jego wiara ostatnimi czasy była o wiele słabsza, niż dawniej...

Jeśli chcemy, to Nasz Pan może nam się dziś objawić - tu i teraz - i możemy go ujrzeć jako zwycięskiego "Wodza Wojska Pana", który przychodzi w chwili, kiedy najbardziej nam go brakuje, kiedy wydaje się nam, że jest daleko - i ten Pan, ten Nasz Król, Święty i Potężny przychodzi do nas i niezależnie od tego co się dzieje wokół - pochyla się nad nami, kładzie na nas swoją rękę i mówi do nas:

Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków!!!

niedziela, 23 maja 2010

Cholerne "zielone świątki"

Zorientowałem się dziś, że dla wielu osób było zagadką dlaczego sklepy tej niedzieli były pozamykane, jednak w pewne zażenowanie wprawił mnie dopiero fakt, że we wciąż jeszcze chrześcijańskim kraju (ponoć wręcz ultrakatolickim) są osoby, które dowiedziawszy się, że sklepy pozamykane, bo są "zielone świątki", wciąż nie miała bladego pojęcia co to za święto.

Otóż wiedzcie moi mili, że nie obchodzimy dziś żadnych "zielonych świątek". Obchodzimy dziś Święto Zesłania Ducha Świętego. I mówi to Wam człowiek wychowany w tradycji zielonoświątkowej, syn zielonoświątkowego pastora, absolwent zielonoświątkowego seminarium duchownego i ochrzczony wierny Kościoła o takiej samej nazwie. (Nazwie, której nie lubi, która jest zła, nieprawdziwa i wręcz wypaczająca wydarzenie, do którego założyciele tego ruchu religijnego się odwoływali) W każdym innym kraju święto to nazywa się pentekostalnym, pięćdziesiątniczym. W Pięćdziesiątnicę bowiem, czyli w pięćdziesiąt dni po Święcie Paschy, nastąpiło zesłanie Ducha Świętego.

Świętujemy Boże Narodzenie, jako Największy Cud - najdziwniejsze i najbardziej zagadkowe wydarzenie na Ziemi - Wcielenie Boga.

Świętujemy Zmartwychwstanie Naszego Pana, jako Najcudowniejsze Wydarzenie w dziejach ludzkości - Zmartwychwstanie Syna Bożego jako urzeczywistnienie zbawienia.

A zamiast Świętować Przyjście na Ziemię Trzeciej Osoby Trójjedynego Boga, świętujemy "zielone świątki", a o samej Tej Osobie Naszego Boga nie wiemy prawie nic. Śmiem twierdzić, że jest to największy dramat Chrześcijaństwa i jednocześnie poważne utrudnienie dla wielu z nas w naszej drodze wiary.

Duch Święty zszedł bowiem na Ziemię, zszedł do uczniów w Jerozolimie, i został na Ziemi. Nie wniebowstąpił. Nie opuścił nas ani na chwilę. Boży Plan Zbawienia w tym wydarzeniu osiągnął wymiar kompletnie niewyobrażalny - dostępne powszechnie stało się coś, co w historii było w zasięgu jedynie potężnych herosów wiary tj. Abraham, Mojżesz, Dawid, prorocy, Jan Chrzciciel. No dobrze, ale w zasadzie co?

Dzieje Apostolskie, z rozdziału 2.

(1) Kiedy nadszedł wreszcie dzień Pięćdziesiątnicy, znajdowali się wszyscy razem na tym samym miejscu. (2) Nagle dał się słyszeć z nieba szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru, i napełnił cały dom, w którym przebywali. (3) Ukazały się im też języki jakby z ognia, które się rozdzieliły, i na każdym z nich spoczął jeden. (4) I wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym, i zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić.

(5) Przebywali wtedy w Jerozolimie pobożni Żydzi ze wszystkich narodów pod słońcem. (6) Kiedy więc powstał ów szum, zbiegli się tłumnie i zdumieli, bo każdy słyszał, jak przemawiali w jego własnym języku. (7) Czyż ci wszyscy, którzy przemawiają, nie są Galilejczykami? - mówili pełni zdumienia i podziwu. (8) Jakżeż więc każdy z nas słyszy swój własny język ojczysty? - (9) Partowie i Medowie, i Elamici, i mieszkańcy Mezopotamii, Judei oraz Kapadocji, Pontu i Azji, (10) Frygii oraz Pamfilii, Egiptu i tych części Libii, które leżą blisko Cyreny, i przybysze z Rzymu, (11) Żydzi oraz prozelici, Kreteńczycy i Arabowie - słyszymy ich głoszących w naszych językach wielkie dzieła Boże.


Duch Święty - obecność Boga we wnętrzu człowieka - obecność wyczuwalna emocjonalnie, wolicjonalnie, psychicznie, a mogąca manifestować się fizycznie - tj. w obrazie powyżej.

Nie chcę zarzucać Was mili czytelnicy "religijną gadką", ale wiedzcie, że obecność Ducha Świętego w moim życiu sprawiła, że wciąż jeszcze jestem tak gorliwym w prostocie swojego serca chrześcijaninem. Dar Wiary, który otrzymałem dawno rozmieniłbym już chyba na drobne, gdyby nie fakt, że jest przez cały czas w moim życiu obecna Trzecia Osoba Trójcy Świętej.

Ta obecność manifestuje się, ale nie jest to konieczne. Wszystko to, co wymieniłem przed manifestacją jest dla człowieka tak silne i przejmujące, że ta manifestacja staje się tylko jakby ujściem wewnętrznego przekonania o wielkości i wspaniałości Boga. Staje się wyrazem wdzięczności za tak potężne umocowanie tego Daru Wiary. Bo obecność Ducha Świętego w naszym życiu staje się właśnie umocowaniem - zabezpieczeniem, pieczęcią, kotwicą - naszej Wiary.

To Duch Święty sprawia, że nabieramy sił, że nabieramy inspiracji, że nabieramy nadziei do codziennej wędrówki przez życie. To obecność Ducha Świętego sprawia, że nasze życie chrześcijańskie może owocować - może owocować esencją chrześcijaństwa - miłością.

Wiedzcie, że manifestacje opisane w Dziejach Apostolskich są chlebem powszednim wiernych społeczności zielonoświątkowych. I dla wielu ludzi z zewnątrz są zagadką - czymś, co składają na karb zbiorowego emocjonalnego uniesienia - pojawiającym się w dużej jednorodnej grupie elementem jakiegoś religijnego zaślepienia.

Dziś jestem na dalekich obrzeżach środowiska, w którym się wychowałem. Dziś jestem z dala od strasznie egzaltowanego i emocjonalnego rytu pobożnościowego w którym dorastałem. Dziś wielu spośród moich niedawnych sióstr i braci odsądziłoby mnie od czci i wiary, gdyby mnie w Wielką Sobotę zobaczyło ze święconką u oo. Franciszkanów. Dziś wielu gorliwych zielonoświątkowców przecierałoby oczy ze zdumienia widząc mnie uczestniczącego z nabożnym przejęciem we Mszy Trydenckiej, albo po prostu żegnającego się przed krzyżem.

Ale mimo to, ja uparcie, bez względu na wszystko, ciągle i nieustannie, wbrew przeciwnościom z różnych stron, doświadczam obecności Boga NA CO DZIEŃ. A dzieje się to za sprawą Ducha Świętego.

Chwała Ci Boże Stwórco Wszechrzeczy. Chwała Ci Nasz Panie i Królu Jezu Chryste. Chwała Ci Duchu Święty, który jesteś pośród nas.